wtorek, 11 grudnia 2018

Recenzja: Agnieszka Chylińska "Pink Punk"



Na polskim rynku muzycznym ciężej chyba o bardziej wyrazistą postać niż Agnieszka Chylińska. Urodzona w Gdańsku wokalistka od lat wytycza niewyobrażalnie oryginalną ścieżkę swojej kariery, niejednokrotnie szokując przy tym opinię publiczną. Jej bezkompromisowa szczerość wydaje się odstawać od trendów dzisiejszych czasów. Jednak także dzięki niej, już przez dekady za piosenkarką podążają wierni fani.

Najnowsze muzyczne dokonanie Chylińskiej - płyta Pink Punk może zaskoczyć wszystkich, którzy przyzwyczaili się do stylu prezentowanego przez artystkę od czasów głośnego albumu "Modern Rocking". Agnieszka postanowiła bowiem odłożyć lżejsze brzmienie do szuflady, zamknąć ją na klucz i ponownie ukazać światu swoje najmroczniejsze oblicze.



11 kompozycji zawartych na nowej płycie to bezpardonowa (zarówno w wersji tekstowej, jak i dźwiękowej) próba powrotu do korzeni. Nie wiem tylko, czy jest to forma terapii czy raczej wołanie o pomoc.

Słuchając wydanego pod koniec października materiału ma się wrażenie, że pod wpływem pewnego, być może prozaicznego impulsu, znudzona flirtem z popowo-tanecznym klimatem artystka zeszła do garażu i odkopała brzmienie i emocje sprzed lat. Dawny gniew i bunt dojrzały jednak przez dekady przybierając monstrualne wręcz rozmiary. Wyciągnięcie z talii kart najpoważniejszych figur to pokerowa zagrywka, przy której Chylińskiej nawet nie drgnie oko. Drgają za to jej struny głosowe, z niesłychaną wręcz intensywnością. Punkowa energia rodem z nurtu hardcore skutecznie zamknie usta niedowiarkom, wieszczącym już dawno koniec kariery byłej wokalistki O.N.A.

Pomiędzy ostrymi jak brzytwa kawałkami na Pink Punk odnajdziemy również ciut spokojniejsze zagrywki. Rockowe melodie rodem z lat 90-tych to melancholijna retrospekcja w wykonaniu wyjątkowej kobiety z niebieskim irokezem na głowie. Te minimalnie stonowane akcenty, jak i okładka albumu mogłyby sugerować powrót kolorów do życia laureatki Fryderyka. Nic bardziej mylnego.



Pink Punk to płyta o olbrzymim ciężarze muzycznym i mentalnym. Mieszanka bardzo osobistych tekstów z chrypą i  krzykiem  uwiera nas jak drzazga pod skórą,  budząc przy tym jednak mniejszą lub większą fascynację.

Dla mnie, człowieka wychowanego na nu-metalu, album jest zbyt agresywny. Utwory takie jak Szok, Śmie(r)ć czy Grinhed  są jazdą na krawędzi. Z pewnością nie pogardziłyby nimi początkujące punkowe kapele, chcące pokazać, jak zły jest ich świat. Nie przemawia do mnie także promujący krążek singiel. Mam zły dzień jest po prostu piosenką trudną, w której chyba za bardzo poskąpiono tekstu. Żeby jednak nie było, że nie widzę pozytywów. Moje serce podbiła kompozycja Schiza. Poruszający tekst + wyważona muzyka stworzyły coś, czego chce się słuchać, coś, co chce się przeżywać z autorką słów.

Podsumowanie: Swoiste połączenie przeszłości z teraźniejszością w wykonaniu Chylińskiej na pewno zaskoczy wielu. Jak zwykło się mówić, prawda się obroni. Nie mogę Wam jednak zagwarantować, że jej kształt trafi w wypadku "Pink Punk" w wasze gusta. Jeśli jednak nie dacie temu wydawnictwu szansy, to nigdy się tego nie dowiecie.


Poprzedni wpis na blogu: Christmas Time - playlista idealna na święta




Jeśli spodobał Ci się mój post, okaż to! ;) Jak każdy bloger, potrzebuję Waszego wsparcia.Dziękując za poświęcony Galaktyce Muzyki czas, zapraszam Was serdecznie na  Facebooka. Tam odnajdziecie jeszcze więcej muzyki w szybszych i krótszych formach. :)









Brak komentarzy: