poniedziałek, 3 maja 2021

Odkrywamy #5: The Freuders "Warrior"

Jakiś czas temu zostałem zaproszony do zapoznania się z twórczością grupy The Freuders. Po przesłuchaniu jednego z singli postanowiłem, że warto przyjrzeć się dokładniej muzycznej działalności rockowego kwartetu, którego dokonania zaserwuję Wam dziś w ramach mojego cyklu "Odkrywamy". 


Na początek, oto co piszą o sobie sami zainteresowani:

The Freuders to surfing na pograniczu progrocka i psychodelii ostatnich czterech dekad w swoich najśmielszych i najbardziej melodyjnych odmianach. Minimalistyczny kolektyw muzyczny stawiający na solidność sekcji rytmicznej, zalany gitarowym sosem, doprawiony szczyptą charyzmatycznych wokali. Delikatny zapaszek cmentarza, albo emanacja czarnej dziury. Muzyczne połączenie Dennisa Rodmana i twórczości Salvadora Dali. Chłodno i bez przebaczenia.


Pora sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak, jak twierdzą panowie z The Freuders. Oto moje przemyślenia odnośnie albumu "Warrior".



Wojowniczy tytuł krążka to dopiero preludium tego, co czeka słuchacza po wciśnięciu przycisku play. Już kawałek otwierający wydawnictwo pokazuje, że warszawski kolektyw nie zamierza brać jeńców. Utwór "Hannibal" to bowiem idealny motywator do wprowadzenia wojownika na arenę walki. I choć dosłowny sens tych słów wydaje się oczywisty, również w sposób metaforyczny mogą opisywać one bardzo mocne otwarcie drzwi do świata z napisem "Warrior". Rytmiczne pokrzykiwania w refrenie na pewno pobudzają do walki z samym sobą, ale także z otaczającą nas rzeczywistością, co w czasie pandemii ma alegoryczny wręcz wymiar. Fani mocnych brzmień bez dwóch zdań odnajdą tutaj energię płynącą z mosiężnych gitar i bardzo soczystej perkusji.  "Hannibal" jest klasowym wstępem do dalszej części materiału, która również niejednokrotnie zaskakuje nas światowym ukształtowaniem dźwięku. 



Tak naprawdę każdy z czwórki muzyków ma na "Warriorze" swoje chwile blasku. I tak na przykład w kompozycji "Pulse" jak królik z kapelusza wyciągnięty na światło dzienne zostaje nadający kierunek muzycznym dokonaniom bass. 

"Maria Stuart" zachwyca z kolei popisami gitary elektrycznej, której solo w końcówce przenosi nas do innego wymiaru.  

Zaskoczenie może pojawić się na naszej twarzy, kiedy przysłuchamy się wokalom nagranym do "Tension". Przeciągane dźwięki wydobywające się z gardła Tymoteusza Adamczyka powodują, że mamy wrażenie obcowania z kolejnym, nowym instrumentem. Jest to dość intrygujące. Taka zagrywka prowadzi nas do mostka, w którym znienacka obcujemy z nutami i stylem rodem z kompozycji Rage Against The Machine, by po chwili wstrzelić się w kosmiczny wręcz gitarowy riff.



Na osobne podstawienie pod lupę zasługuje jedyna na krążka próba zagrania polskiej piosenki. Do współpracy przy "Anamnesis III" warszawiacy zaprosili Łukasza Żurkowskiego. I muszę powiedzieć, że zmiana głosu przewodniego tuż przed pożegnaniem z  materiałem zadziałała odświeżająco. Na pewno nie ma wstydu, więc warto częściej próbować igrać z polskim językiem.

Po przeczytaniu powyższych zdań mogłoby się wydawać, że "Warrior" to album który rozjeżdża się na różne strony świata. I może i tak jest, ale The Freuders znaleźli sposób, aby te wszystkie fragmenty rzeczywistości skleić własnymi muzycznymi charakterami.  



Na zauważenie w przypadku płyty czwórki ze stolicy zasługuje również jakość nagrań. Dźwięk jest naprawdę dopieszczony, nie uświadczymy żadnych nagłych uskoków wartości. Z każdą mijającą sekundą jedynie utwierdzamy się w przekonaniu, że muzyczny całokształt materiału pieczołowicie dopięto na ostatni guzik. Dzięki czemu mamy wrażenie obcowania ze światowopoziomowym dziełem.

To, że The Freuders zdecydowali się na angielskie teksty obrazuje brak chęci zamykania się na własnym podwórku. Paradoksalnie w dzisiejszej rzeczywistości jedynie Internet może pomóc zespołowi w dotarciu do zagranicznych fanów. Miejmy jednak nadzieję, że za jakiś czas koncerty powrócą do świata żywych i rodzima, ale i międzynarodowa publiczność będzie mogła z bliska przysłuchać się brzmieniu warszawskiej kapeli.



A propos wspomnianego brzmienia, nie ukrywajmy, że dużo tu klasycznego rocka. Jest też kilka mrugnięć okiem do fanów psychodelii i indie-rocka.  Nie chcę jednak za dużo rozpisywać się o klasyfikacji, bo jest to zawsze kwestia problematyczna oraz sporna. Faktem jest jednak, że fragmentów z płyty "Warrior" nie powstydziły się w swoim repertuarze grupy Coma, Totentanz czy Heroes Get Remembered.

Jeśli chodzi o mnie, absolutnie doceniam robotę wykonaną przez kolektyw ze stolicy. Nie do końca jest to moje granie, ale fani klasycznych gitarowych dźwiękowych rewirów na pewno znajdą na płycie "Warrior" to, co sprawia, że na ich twarzy pojawia się uśmiech. Dla kogoś kto mocno siedzi w rockowej muzycznej bajce, 40 minut z albumem "Warrior" będzie ekscytującą muzyczną przejażdżką.





Po aktualności ze świata muzyki zapraszam do centrum działania Galaktyki, czyli na mój profil na Facebooku. :)

Brak komentarzy: